Ludzie z reguły boją się zmian. Ci sami ludzie (bądź ich życzliwi doradcy) powtarzają często, że "zmiany są zawsze dobre", "zmiany są potrzebne". To nieprawda. Podobnie jak to, że ten kto nie wprowadza do swojego życia nic nowego, prowadzi nudny żywot. Nie możemy zapominać o kontekście, w którym osadzamy całą sytuację, a ten może być kluczowy w każdym ze scenariuszy.
W swoim życiu poznałem i wyodrębniłem kilka typów ludzi, którzy mają odmienne podejście do tego zagadnienia. Postaram się Wam przybliżyć sylwetki tych osób i postarać się wzbudzić w Was pierwiastek zastanowienia nad tym jak Wy do tego podchodzicie i czy Wasze życie to wynik Waszych decyzji czy też może dzieło przypadku?
private static Context;
Rozpocznijmy od historii młodego (o ile wiek 28 lat można jeszcze uznać za młodość) człowieka, który w obliczu dojrzałości poczynił kroki do ustatkowania swojego życia. Osobnik bierze ślub z ukochaną kobietą, rezerwuje wymarzone (ciasne, ale "własne") mieszkanie, na które zaciąga kredyt hipoteczny i w pewnym momencie dowiaduje się również, że zostanie ojcem - co dodaje mu dodatkowych skrzydeł i zasobów motywacji, które trzeba by jedynie odpowiednio spożytkować. Traf - jak to w życiu bywa - sprawia, iż deadline'y tych przedsięwzieć praktycznie na siebie nachodzą i zarówno rozwiązanie (czyt. poród), jak i odbiór mieszkania (czyt. późniejszy remont itd.) czekają go mniej więcej w podobnym czasie - "z końcem roku". Uznajmy to za kontekst. Nie ma to tamto, solidna porcja zmian, prawda? Przecież wszyscy rówieśnicy odgrażają mu się jak to te dzieci wywracają życie do góry nogami, ile to stresu pochłania wykończenie mieszkania, a już nie wspominając o tym ile to z tym bankiem trzeba się naużerać, aby zobaczyć te nieswoje, pożyczone pieniądze, które wspomogą go w inwestycji w swoją, a może raczej już jego dzieci, przyszłość.
Tym młodym (i nadal gibkim :)) człowiekiem nie jest nikt inny, tylko moja skromna osoba. Stając przed kaskadą elementarnych zwrotów akcji na przestrzeni życia prywatnego, ani na chwilę nie zawahałem się i nie zwątpiłem, że zmiany, które nadchodzą, są tymi zmianami na lepsze. Nie oznacza to jednak, że nie zapukało do mojej głowy przerażenie :) Ale o tym w dalszej części mojego wywodu.
BusinessLogic.dll
Kontekst życia prywatnego uznajmy za osadzony. Skupmy się przez chwilę na moim życiu biznesowym, bądź jak kto woli - "karierze" zawodowej. Osoby, które mnie znają, bądź kojarzą z aktywności w ostatnich kilku latach, wiedzą, że egzystowałem wówczas dość mocno zaangażowany w prowadzenie firmy informatycznej, w której byłem (a w zasadzie to do końca roku nadal jestem) współwłaścicielem. To właśnie na tym etapie mojego życia biznesowego zastała mnie wizja nowej jakości mojego przyszłego istnienia na tym Świecie. Idąc od początku: w zasadzie bardzo niewielkim nakładem sił i zasobów (przynajmniej z mojej strony, Edyta swoje się nawkurwiała ;)) zorganizowaliśmy - praktycznie całkowicie zdalnie - nasz ślub i wesele (mieszkamy w Pruszkowie, a ślub mieliśmy w naszym mieście rodzinnym - Białymstoku) oraz spontanicznie, po ukazaniu się oferty nowego etapu mieszkań na osiedlu, na którym mieszkają nasze szwagry, zdecydowaliśmy się na zakup mieszkania. Można by rzec, że nasza sytuacja ekonomiczna była na tyle stabilna (chujowa, ale stabilna), że mogliśmy sobie na to pozwolić. Inaczej jest jednak z planowaniem potomstwa. Jak to mawiają i sam często podkreślam - na dziecko nie ma nigdy idealnego timingu i momentu w życiu. Raczej nikt nie stanął nigdy przed lustrem i nie powiedział sobie, że jest dokładnie na takim etapie swojej drogi życiowej, w której nic lepszego niż poród potomka nie może mu się przydarzyć. A najlepiej niech to będą bliźniaki lub jeszcze większa ilościowo ciąża mnoga - a co, albo grubo albo wcale! Z reguły ludzie wstrzymują się z tego typu decyzjami z uwagi na brak stabilnego zatrudnienia bądź wystarczającego poziomu dochodów, tudzież z uwagi na to, że chcą do czasu pojawienia się w ich życiu małego kaczana, dorobić się na tyle, by być już na "swoim" lub znajdują całą masę innych powodów (bynajmniej nie wymówek) do tego by to jednak jeszcze na trochę odroczyć. W moim przypadku, po raz kolejny, było delikatnie inaczej. W zasadzie jeszcze przed sformalizowaniem naszego związku, wiedziałem, że chcę być ojcem i chcę być tym ojcem jak najprędzej. Od zawsze uwielbiałem dzieci (nie, nie w tym kontekście zwyrole :)) i również wszystkie dzieci łapały dobre fale ze mną z reguły. Dla mnie zatem, totalnie odbiegając od tego, że może mi się wówczas nie wydawało - moment na to co mnie nawiedziło był wręcz idealny. W telegraficznym skrócie: nasza firma odnotowywała stabilne wzrosty przychodów, zdobywaliśmy nowych klientów i staraliśmy się nie zawodzić tych obecnych i żadne okoliczności nie wskazywały na to, że w najbliższym czasie miałoby się to zmienić. Przyklepałem sobie zatem zielone światło na nadchodzącą karuzelę i tak dalej wiodłem żywot szarego klepacza kodu z firmy ze wschodu.
return null;
Coś jednak było cały czas nie tak. Pomimo względnie stabilnej sytuacji finansowej oraz ciągłej perspektywy rozwoju, wzroście rozpoznawalności w kraju i na Świecie oraz całej wizji nachodzących wyzwań, czegoś gdzieś w dalszym ciągu brakowało. Nie czułem się w ogóle szczęśliwy, pomimo tego, że z zewnątrz wyglądało to wszystko pięknie, ładnie i modelowo. Czasem wręcz zastanawiałem się nawet czy nie uciekam gdzieś już w stronę pewnego rodzaju depresji. Etapy, w których miałem zapał aby siedzieć po nocach i nakurwiać projekty i projekciki, przeplatały się z momentami, w których zupełnie nie chciało mi się robić nic. #życie powiedziałby niejeden i dalej ciągnął taki żywot. U mnie cierpiało na tym jednak niemalże wszystko. Może poza relacjami z żoną, bo gdyby nie jej wsparcie, poświęcenie i wiara w to, że to wszystko się kiedyś odmieni, to z całą pewnością skończyłbym w stanie ciężkiej depresji. Abstrahując od wszelkich innych okoliczności i w nawiązaniu do mantry "albo grubo albo wcale" zdecydowałem się na kolejny krok - muszę coś zmienić również w swoim życiu zawodowym. Okoliczności oraz "nieprzypadkowość przypadków", w którą wierzę od czasów kiedy uczęszczałem na zajęcia w ASBIRO ułatwiły dalsze kroki i podjęliśmy wówczas ze wspólnikiem decyzję, że z końcem roku rozwiązujemy spółkę i korzystniej wyjdzie dla każdego z nas pójść w swoją własną, sterowaną przez każdego z osobna, stronę.
Nie wyglądało to dla mnie jednak tak różowo w momencie, w którym zapadła ta decyzja. Wyobrażacie sobie męża wracającego do domu (kurde, sorry, pracuję przecież z domu... ale zachowajmy pozory normalności :)) i oznajmiającego swojej żonie - będącej w 6-7 (?) miesiącu ciąży, na etapie gromadzenia z nią wspólnie środków na wykończenie wyczekiwanego mieszkania, z wizją kredytu hipotecznego, który przecież sam się nie opłaci - informację, że właśnie odcięło się od jedynego źródła swojego dochodu, a dokładnie mówiąc jej, że z końcem roku Twoje kilkuletnie dziecko w postaci własnej firmy kończy swój żywot. Szaleństwo.
No ale musiał być przecież jakiś "plan b". Nikt przecież o zdrowych zmysłach nie podejmuje takich decyzji. To nieodpowiedzialne! Oh wait... Na tamtą chwilę konkretnego planu nie było. Były planiki. Od jakiegoś już czasu inspirowałem się tym co ze swoim programistycznym życiem robił Maciek Aniserowicz z devstyle.pl. W zasadzie to jemu zawdzięczam chyba te takie ostatnie popchnięcie, które zepchnęło mnie w przepaść, w której musiałem nauczyć się latać (pisałem nawet o tym do Maćka na Snapchacie, po tym jak mówił o piosence Julii Marcell - "Fear Of Flying", która to zmotywowała go do podobnych decyzji w przeszłości). Koniecznie przesłuchajcie, może i Was zepchnie w tę samą przepaść?
DependencyResolver.Current
.GetService<IMyHappiness>();
Dopiero po podjęciu powyżej opisywanych decyzji, zza horyzontu zaczęły wyglądać zupełnie nowe opcje i możliwości. "Nieprzypadkowość przypadków" po raz kolejny dała o sobie znać, bo na moją skrzynkę mailową oraz telefon, pomimo tego, że nikt jeszcze nie wiedział o tym, jakie zmiany w moim życiu biznesowym nadchodzą w najbliższym czasie, zaczęły spływać wiadomości od potencjalnych nowych partnerów, kontrahentów czy też i pracodawców (których dopiero teraz zacząłem traktować poważniej - wcześniej nie brałem nawet pod uwagę ucieczki w stronę pracy na etacie).
To w tym właśnie momencie wybrałem się na pierwszą od bodajże 5 lat rozmowę kwalifikacyjną :) Ostatni raz miałem chyba wtedy, gdy nie zostałem przyjęty do ś.p. DevCore.NET s.c. będąc jeszcze na studiach (pozdro Marcin!). Pozostałe stanowiska okupowałem raczej bez rozmów kwalifikacyjnych. Na rozmowie wypadłem jak głąb, który nie odrobił lekcji z podstaw programowania. Tak bardzo pochłonął mnie ten "biznes", że nawet z laikiem przegrałbym zapewne walkę o stołek juniora .NET, wykładając się na jakichś prostych algorytmach czy wzorcach, których nigdy w życiu nie miałem okazji zaimplementować. Pracę zapewne bym jednak dostał, ale zrezygnowałem z niej sam, bo perspektywa pracy w korporacji nad jednym projektem przez kolejne 5 lat, nawet pomimo astronomicznych zarobków i zespołu programistów z niemalże nieograniczonym budżetem operacyjnym była kusząca, ale w dalszym ciągu nie dawałaby mi tego szczęścia, do którego nieustannie dążyłem. Tutaj także w "standardowym domu" przeprowadzona byłaby ciekawa rozmowa małżeńska, bo w sumie jaki idiota rezygnuje z oferty stanowiska menadżerskiego w zespole technologicznym z zakresu jego wąskiej specjalizacji oraz z poziomem zarobków mnożących razy x jego dotychczasowe przychody. Oh wait...
W sumie również u Maćka Aniserowicza w prezentacji podłapałem fajny cytat dot. tego, że pieniądze nie dają szczęścia:
Wspomniałem wcześniej o tym "standardowym domu", bo może jestem dziwny, ale na prawdę nigdy nie patrzyłem na nic przez pryzmat pieniędzy. Dużą widzę w tym zasługę mojej mamy, która na pewnym etapie życia zasuwała na trzy zmiany za 900 zł składając czajniki na taśmie produkcyjnej, tylko po to, by zapewnić mi całkowicie normalne dzieciństwo i młodość. Spoglądając w przeszłość nie sądzę, że mając wówczas te 900 zł miesięcznie w domowym budżecie byliśmy mniej szczęśliwą rodziną niż inne, zazwyczaj posiadające więcej. Z całą jednak pewnością nauczyło to mnie szacunku, ale i także dystansu do pieniędzy. Bo te, choć są wynagrodzeniem za wykonywaną przez nas pracę, powinny być dla nas nie tylko motywatorem, ale w większej nawet mierze dodatkową nagrodą, za to czego dokonujemy swoimi poczynaniami. Brzmi to jak jakaś złota myśl z przewodnika dla akwizytora, ale ja na prawdę w to wierzę.
try {} catch {} finally {...}
Do czego zatem prowadził ten całkiem już długi wstęp? Mam nadzieję, że do tego, iż każda z czytających to osób zatrzyma się na chwilę i zastanowi czy to co robi w chwili obecnej rzeczywiście sprawia jej radość i daje szczęście. Bez względu czy dotyczy to aspektów prywatnych czy też kariery zawodowej. W obydwu przypadkach częściej żałujemy tego, iż przeciągaliśmy coś zbyt długo niżeli tego, że podjęliśmy spontanicznie bardziej czy mniej dobrą decyzję. Nikt z Was np. po rozstaniu z kobietą np. po kilkuletnim związku nie miał wrażenia, że powinno to nastąpić już parę lat wcześniej? No właśnie. Podobnie jest w biznesie.
Moje perturbacje doprowadziły mnie do miejsca, w którym w końcu czuje się szczęśliwy. Robię to co lubię, sprawia mi to radość, pozostałem w dalszym ciągu sobą i swoje plany i marzenia z dziedzin okołobiznesowych wcielam powoli i bez pośpiechu w życie razem z The Cogworks Polska i The Cogworks Ltd oraz szkołą programowania dla dzieci WOW School (o której napiszę nieco obszerniej również w nabliższym czasie w związku z nadchodzącą mini-rewolucją!). Relacje międzyludzkie, które tworzyłem przez cały czas sprawiły, że w momencie, w którym błądziłem w poszukiwaniu drogi, po której będę podążał, okazało się, że obok stało już dawno temu podstawione Porsche, którym mogę jechać dalej. Wystarczyło tylko podjąć odpowiednie decyzje i "otworzyć sobie drzwi" (+ nauczyć się jeździć lewą stroną ;)). To dzięki tym decyzjom czytasz też i tego bloga i ten post. Gdybym na odpowiednim etapie po prostu uległ strachowi przed konsekwencjami swoich czynów i ryzykiem, do którego mogłoby mnie to doprowadzić to aż strach pomyśleć jak dalej wyjadałbym od środka sam siebie, brnąc dalej w nieznanym kierunku, zajeżdżając się dalej bez czerpania z tego radości (nie mówię, że teraz się zajeżdżam mniej! Jest właśnie godzina 4:12, a ja zupełnie odpłynąłem pisząc tego posta :)). Nie wspominając już o tym jaką ulgę otrzymało moje życie prywatne. Bo w sumie pomimo tego, że w dalszym ciagu sporo "klikam" na komputerze to dla dobra całej rodziny i radości płynącej z każdego dnia spędzonego razem, nie ma nic lepszego jak radość wszystkich jej członków i zadowolenie z każdego wspólnie zakończonego dnia.
Podsumowując zatem, zbierzmy to w spójną całość: są różne typy ludzi, różnie nastawionych do zmian. Jedni całkowicie się ich boją, przez co bardzo rzadko wychodzą ze strefy swojego komfortu i zmieniają coś w swoim życiu. Ci sami z reguły sporo również narzekają na zło otaczającego ich świata. Wolą narzekać zamiast cokolwiek zmienić. Drudzy zaś ciągle błądzą w poszukiwaniu czegoś nowego dla siebie, cały czas mówią o zmianach i o tym co zmienią w swoim życiu. Mają długoterminowe plany, z których jednak często nic konkretnego nie wychodzi, bo umiarkowana i "chujowa lecz stabilna" sytuacja sprawia, że tak na prawdę nic nie muszą zmieniać, zatem tego po prostu nie robią. Ci także sporo narzekają :) Wśród nich są jednak tacy, którzy swoim zapałem i ciężką pracą zbliżają się nieustannie do osiągania stawianych przed sobą celów (większych lub mniejszych). Nawiązując w tym momencie do początku tego wpisu i stwierdzeniu, iż nieprawdą jest to, że zmiany są zawsze dobre i potrzebne, warto powtórzyć to raz jeszcze - nie są. Nie każdy musi się zmieniać i adoptować w jakikolwiek sposób do warunków panujących poza jego strefą komfortu. Wręcz nawet głupotą byłoby szukanie na siłę zmian w sytuacji, w której po prostu czujemy się dobrze z tym co robimy w życiu, mając zupełnie gdzieś to czy robimy to czego oczekuje od nas Świat czy ktokolwiek inny. Są też ci trzeci, ci źli. Wielu nazywa ich farciarzami, ludźmi urodzonymi w czepkach. To ludzie, którzy jak niektórzy mawiają "w tańcu się nie pierdolą", bądź jak nazywają to jeszcze inni "im starsi tym głupsi". Do tej grupy zaliczam m.in. siebie. Ludzie tacy jak ja często nie myślą (od razu) o konsekwencjach swoich decyzji. Podejmują ryzyko licząc, bądź nie licząc się, z jego konsekwencjami. Działają w pewnym sensie tak jak dzieci, z podobną do nich naiwnością i wiarą w jedynie pozytywne zakończenie ich historii. Ci sami również ludzie ponoszą bardzo często porażki. Ale po serii porażek lub sinusoidzie zmian nastrojów, w końcu - prędzej czy później - udaje im się wsiąść do swojego Porsche i ruszyć w dobrym kierunku. Do czasu, kiedy zacznie im się chcieć latać po raz kolejny! :)
Tytuł wpisu został oczywiście zainspirowany kultowym numerem WWO z Fu i Soundkail - "Nie bój się zmiany na lepsze". Niedobór kodu i programistycznego mięsa postanowiłem tym razem wynagrodzić stosownymi nagłówkami sekcji. Mięsem porzucamy później!